czwartek, 20 lutego 2014

6. Tobą jest co słońce kiedykolwiek zaśpiewa.

Każda czynność poza spaniem i próbami dodzwonienia się do Kseni wydaje się bezsensowna. Głupota. Głupotą było zostawienie jej samej sobie, bez wsparcia i pomocy tylko dlatego, że poczułem się urażony. Tak naprawdę nawet kiedy się pakowałem, wciąż miałem nadzieję, że Ksenia zaraz wpadnie do pokoju, rzuci mi się na szyję z tym swoim cudownym uśmiechem i wszystko będzie w porządku. Nie jest. Jest coraz gorzej, a to, że nie odbiera telefonów i nie można jej zastać w naszym mieszkaniu jest bardziej niż niepokojące.
- Michał?! - odwracam się zaskoczony i staję oko w oko z Dominiką - koleżanką Kseni, z którą jakiś czas temu zajmowała się wolontariatem. Zwykle uśmiechnięta i tryskająca energią, teraz patrzy na mnie z niechęcią i w końcu wybucha;
- Ty draniu! Jak mogłeś ją zostawić w takiej sytuacji?! Kochałeś ty ją w ogóle?! Dlaczego jej nawet nie odwiedziłeś?! Przecież… przecież… ugh! Jesteś beznadziejny!
- Ale…
- Co „ale”?! Jakie „ale”! Ksenia jest chora, a ty ją zostawiłeś, jakby nic dla ciebie nie znaczyła! Nie myślałam, że z ciebie taki tchórz, Michał.
- Co masz na myśli mówiąc, że jest… chora? – pytam, chociaż w głębi duszy chyba już wiem.
- Michał, na litość Boską, na jakim ty świecie żyjesz?! Ona ma raka!
I wtedy wszystko nabiera sensu. Jej płacz, jej wahania nastrojów, to że mnie odepchnęła, to wszystko co robiła i mówiła przez ostatnie miesiące, jakby już dawno podjęła decyzję i tylko czekała na odpowiedni moment. A ja jak skończony kretyn pozwoliłem jej odejść, chociaż czułem, że coś jest nie tak! Sam jej to wszystko ułatwiłem, zamiast ją wspierać, zamiast poczekać…
- Muszę… gdzie ona jest? – patrzę na Dominikę, ale tak naprawdę jej nie widzę i gdy tylko mówi, że Ksenia jest na tym samym oddziale na którym była wolontariuszką, żegnam się i biegnę do samochodu.
*
Nim dojeżdżam na miejsce mam sporo czasu na przemyślenia, dlatego kiedy wchodzę na oddział jedyne co czuję to spokój. Wyjdzie z tego. Nie ma innej możliwości, bo ona po prostu nie może mnie zostawić i teraz, gdy już wszystko rozumiem, nie pozwalam sobie na strach. Przemykam cicho obok otwartych sal, jedna po drugiej, idąc dokładnie tam gdzie po raz pierwszy ją spotkałem..
- Och, Boże. - westchnienie ulgi wyrywa mi się z piersi, gdy dostrzegam ją siedzącą na ławce pod oknem ze szkicownikiem na kolanach. Przyspieszam kroku, zatrzymując się dopiero kilkanaście centymetrów od niej i gdy podnosi na mnie nieświadome niczego spojrzenie wszystko we mnie zamiera.
- Ty cholerna, uparta, beznadziejna idiotko. - wyrzucam z siebie ze złością. - Co ty sobie w ogóle myślałaś?! - warczę, łapiąc ją za ramiona i stawiając do pionu, a ona patrzy na mnie jakby widziała mnie pierwszy raz. - Jak mogłaś zrobić mi coś takiego?! Jak mogłaś odtrącić mnie w takim momencie? Co tobie się wydaje, że tak po prostu się mnie pozbędziesz? - otwiera usta by coś powiedzieć, ale nie daję jej na to szansy. - Po moim trupie. - zapowiadam z wściekłością. - A jeśli chociaż spróbujesz zrobić to jeszcze raz, przysięgam, przykuję cię do siebie kajdankami, rozumiesz? Rozumiesz? - powtarzam, czekając na potwierdzenie.
- Tak. - mówi w końcu i dopiero wtedy mogę pozwolić sobie na lekki uśmiech. - Przepraszam, ja… - ale nie kończy, wybuchając płaczem i wtulając się we mnie mocno, i wiem, że tak naprawdę nie są nam potrzebne już żadne słowa. Bo będę przy niej - do końca.