Każda czynność poza spaniem i próbami dodzwonienia się
do Kseni wydaje się bezsensowna. Głupota. Głupotą było zostawienie jej samej
sobie, bez wsparcia i pomocy tylko dlatego, że poczułem się urażony. Tak naprawdę
nawet kiedy się pakowałem, wciąż miałem nadzieję, że Ksenia zaraz wpadnie do
pokoju, rzuci mi się na szyję z tym swoim cudownym uśmiechem i wszystko będzie
w porządku. Nie jest. Jest coraz gorzej, a to, że nie odbiera telefonów i nie
można jej zastać w naszym mieszkaniu jest bardziej niż niepokojące.
- Michał?! - odwracam się zaskoczony i staję oko w oko z
Dominiką - koleżanką Kseni, z którą jakiś czas temu zajmowała się
wolontariatem. Zwykle uśmiechnięta i tryskająca energią, teraz patrzy na mnie z
niechęcią i w końcu wybucha;
- Ty draniu! Jak mogłeś ją zostawić w takiej sytuacji?!
Kochałeś ty ją w ogóle?! Dlaczego jej nawet nie odwiedziłeś?! Przecież…
przecież… ugh! Jesteś beznadziejny!
- Ale…
- Co „ale”?! Jakie „ale”! Ksenia jest chora, a ty ją zostawiłeś,
jakby nic dla ciebie nie znaczyła! Nie myślałam, że z ciebie taki tchórz, Michał.
- Co masz na myśli mówiąc, że jest… chora? – pytam,
chociaż w głębi duszy chyba już wiem.
- Michał, na litość Boską, na jakim ty świecie żyjesz?!
Ona ma raka!
I wtedy wszystko nabiera sensu. Jej płacz, jej wahania
nastrojów, to że mnie odepchnęła, to wszystko co robiła i mówiła przez ostatnie
miesiące, jakby już dawno podjęła decyzję i tylko czekała na odpowiedni moment.
A ja jak skończony kretyn pozwoliłem jej odejść, chociaż czułem, że coś jest
nie tak! Sam jej to wszystko ułatwiłem, zamiast ją wspierać, zamiast poczekać…
- Muszę… gdzie ona jest? – patrzę na Dominikę, ale tak
naprawdę jej nie widzę i gdy tylko mówi, że Ksenia jest na tym samym oddziale
na którym była wolontariuszką, żegnam się i biegnę do samochodu.
*
Nim dojeżdżam na miejsce mam sporo czasu na
przemyślenia, dlatego kiedy wchodzę na oddział jedyne co czuję to spokój.
Wyjdzie z tego. Nie ma innej możliwości, bo ona po prostu nie może mnie
zostawić i teraz, gdy już wszystko rozumiem, nie pozwalam sobie na strach.
Przemykam cicho obok otwartych sal, jedna po drugiej, idąc dokładnie tam gdzie
po raz pierwszy ją spotkałem..
- Och, Boże. - westchnienie ulgi wyrywa mi się z piersi,
gdy dostrzegam ją siedzącą na ławce pod oknem ze szkicownikiem na kolanach.
Przyspieszam kroku, zatrzymując się dopiero kilkanaście centymetrów od niej i
gdy podnosi na mnie nieświadome niczego spojrzenie wszystko we mnie zamiera.
- Ty cholerna, uparta, beznadziejna idiotko. - wyrzucam
z siebie ze złością. - Co ty sobie w ogóle myślałaś?! - warczę, łapiąc ją za
ramiona i stawiając do pionu, a ona patrzy na mnie jakby widziała mnie pierwszy
raz. - Jak mogłaś zrobić mi coś takiego?! Jak mogłaś odtrącić mnie w takim
momencie? Co tobie się wydaje, że tak po prostu się mnie pozbędziesz? - otwiera
usta by coś powiedzieć, ale nie daję jej na to szansy. - Po moim trupie. -
zapowiadam z wściekłością. - A jeśli chociaż spróbujesz zrobić to jeszcze raz,
przysięgam, przykuję cię do siebie kajdankami, rozumiesz? Rozumiesz? -
powtarzam, czekając na potwierdzenie.
- Tak. - mówi w końcu i dopiero wtedy mogę pozwolić
sobie na lekki uśmiech. - Przepraszam, ja… - ale nie kończy, wybuchając płaczem
i wtulając się we mnie mocno, i wiem, że tak naprawdę nie są nam potrzebne już
żadne słowa. Bo będę przy niej - do końca.